poniedziałek, 12 września 2011

Dziś nawet żebrak musi być sprawnym menedżerem...



Szanowne koleżanki i szanowni koledzy z pracy tak mnie zastraszyli ostatnio swoim głodem wiedzy w obcej naszym artystowskim duszom dziedzinie zarządzania, że drogą sprzedaży wysyłkowej z Krakowa i za pomocą własnych pieniędzy (a nie z grantu...) zakupiłam książkę profesora Emila Orzechowskiego „>Dziś nawet żebrak musi być sprawnym menedżerem<. O zarządzaniu w kulturze i szkolnictwie wyższym". Książkę szybko i sprawnie przesłało wydawnictwo Attyka, do kompletu zaś wzięłam grube tomiszcze "Culture Management" (drugi tom, w trzech językach) i w sumie ta inwestycja pozbawi mnie czterech dań naleśnikowych w restauracji Menu.pl (najbliższej UG placówki, gdzie podają w miarę jadalne jedzenie, choć nie ukrywam, że kiedyś w nadzieniu odkryłam kawałek folii - zapewne ktoś chciał wzbogacić danie o kwas foliowy; i tak było to o wiele bardziej ludzkie w stosunku do zgłodniałego klienta, niż odkryte kiedyś fragmenty szkła w klopsiku w tzw. chlewie na polonistyce, na które to szkło pan ajent wzruszył ramionami i stwierdził, że "takie dostał z makro", więc o co chodzi? - nadmieniam, że ta pani i ten pan prowadzą ten chlew do dziś i nie ponoszą za swoją zbrodniczą działalność żadnej odpowiedzialności).

Książka prof. Orzechowskiego (sprawdziłam - w poprzednim wcieleniu wybitnego teatrologa) jest zbiorem luźnych artykułów, wystąpień i referatów poświęconych jego obecnej pasji - prowadzeniu studiów zarządzania kulturą w Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Artykuły obejmują okres około 10-letnich zmagań profesora z materią polskiego szkolnictwa wyższego, a przede wszystkim z biurokratyczną niechęcią do tworzenia interdyscyplinarnych, elastycznych kierunków, łączących głębię humanistyki z umiejętnościami radzenia sobie w biznesie. Pióro profesora jest ostre, piętnujące zarówno niemrawość państwowych molochów, jak i biurokrację PAKA, zaś opisywana materia bliska jego sercu - bo widać po tekstach szczere emocjonalne zainteresowanie tematem. Część rozważań teoretycznych poświęcona jest stykowi kulturoznawstwa, ekonomii i zarządzania - i konieczności sprowadzenia tych dwóch ostatnich do ich humanistycznych korzeni (no bo w sumie ani ekonomii, ani zarządzania nie ma bez ludzi... a de facto bez ich kultury...).

We wstępie autor wyraża obawę, że i tak nikt jego książki nie przeczyta w całości. Miałam szczerą ochotę to zrobić i dzielnie woziłam książkę przez tydzień w SKMce, podkreślając markerem co cenniejsze myśli, ale jednak nie zdecydowałam się na lekturę dwóch artykułów z dziedziny historii teatru. Wadą tej książki jest pewna miszmaszowatość - łączenie w tomie wystąpień i referatów z różnych dziedzin właśnie, jak teorie zarządzania, dokumenty tworzenia kierunku i ulotki teatralne - ale jej niewątpliwą zaletą jest krytyczne ukazanie procesów dziejących się tu i teraz na polskim uniwersytecie. Widać, że profesor jest ogarnięty świętą pasją, że szczerze pragnie dać studentom takie wykształcenie, jakie dałoby im narzędzia do odnalezienia się w postkapitalistycznym świecie - i że pragnie dzielić się swą wiedzą i doświadczeniem z innymi.

Do tego gruby tom "Culture Management" w trzech językach, na profesjonalnym poziomie i w formacie, który pozwala mi w razie czego odeprzeć atak każdego pomorskiego bandyty w kolejce relacji Gdańsk-Wejherowo. Inwestycja w sumie 80 zł, a lepsze niż kij bejsbolowy!

niedziela, 4 września 2011

Allen i Tarantino

Rocznicę wybuchu II wojny uczciłam domowym seansem mojego ulubionego wariackiego filmu Tarantino "Bękarty wojny" (dzięki temu nabyłam też czasopismo Viva za 8,5 zeta i obejrzałam w nim mnóstwo nieznanych mi osób, głównie opalonych i z długimi włosami, ubranych w kostiumy kąpielowe, z podpisami typu "Młodszy o 30 lat kochanek Madonny świetnie się dogaduje z Lourdes, która jest od niego tylko o 9 lat młodsza"). W "Bękartach wojny" cudowny i frapujący jest nie tylko pomysł szalonego żydowskiego komanda pod wodzą amerykańskiego trapera (w tej roli Brad Pitt, cudowne miny, niezrównany trapersko-łowiecki akcent, kąśliwe uwagi), które to komando ściga po całej Zachodniej Europie nazistów w celu ich zabicia (kijem bejsbolowym) i oskalpowania (tępym nożem). Niezwykły, szczególnie jak na produkcję było nie było amerykańską, jest pomysł, aby aktorzy mówili w swoich językach, bez względu na to, czy durny widz z Pasadeny czy innej Iowy nadąży z przeczytaniem napisów, czy nie. Tutaj absolutnie genialny jest wiedeńczyk Christopher Waltz, wygłaszający jako oficer SS ps. "Łowca Żydów" kwieciste przemowy po francusku, po angielsku, po niemiecku i po włosku. Bardzo udanie milczy (po niemiecku) mój ulubiony Til Schweiger - ale ten błysk stali, którą ostrzy na cholewie buta! A poza tym film jest w wydźwięku optymistyczny (mimo charakterystycznego dla kina Tarantino wybicia większości głównych bohaterów przed półmetkiem filmu) i zawiera amerykański happy end w postaci spalenia w kinie Adolfa H. wraz ze świtą; wiadomo - tylko świnie siedzą w kinie!

Uświniona tym domowym seansem za 8,5 zł, wybrałam się więc następnego dnia na najnowszy film Woody Allena "O północy w Paryżu". Koszty już trzeba ponieść wyższe, bo konstytucyjny dostęp do kultury nie jest gwarancją wcale dostępu finansowego - a będzie jeszcze fajniej po zlikwidowaniu trzech film studyjnych na Długim Targu w Gdańsku, co jest w planach tzw. właściciela budynku (tej samej oddanej polskiemu społeczeństwu firmy, która kupiła w Olsztynie kino "Kopernik" po to, by je rozebrać do ostatniej cegły - ciekawe, czy w środku Długiego Targu też powstanie wielka dziura w ziemi otoczona płotem...). Tak więc trzeba liczyć 23 zł za bilet plus 10 zł za nachos z sosem serowym, bo jak już idę do takiego przybytku jak "Multikino", to nie omieszkam się skorzystać z wszelakich udogodnień, w tym z różowej sofy w hallu i z toalety damskiej. Mnóstwo trudu wymaga, mimo tego niemałego wydatku, ustalenie godziny rozpoczęcia seansu, ponieważ portal trójmiasto.pl podawał godzinę 20.00, Gazeta Wyborcza - godzinę 20.20, zaś seans rozpoczynał się o 19.50. Pani w kasie, sprzedająca zarazem bilety, nachos i colę, wyjaśniła, że kina to i tak nie interesuje, co jest napisane w mediach (no i słusznie - media kłamią, prawda?).
Po przejściu tych wszystkich przeszkód można już było zasiąść w wygodnych fotelach i w skupieniu obejrzeć półgodzinny blok reklam (więc jednak to Michnik miał rację w kwestii właściwej godziny rozpoczęcia filmu...), skierowany do targetu pomiędzy 3 a 83 rokiem życia, ponieważ w jednym bloku reklamowym mogliśmy zarówno zobaczyć proces produkcji jajek-kinderniespodzianek, jak i zapoznać się ze szczegółami wolnego życia seksualnego amerykańskiej młodzieży.

Film Woody Allena był uroczy. Naprawdę!

środa, 31 sierpnia 2011

Veronica Chambers - Radość niedoskonałości

Pogoda bardzo zmienna, chmury pojawiały się przez cały dzień w różnym kształcie, i tak jakoś zebrało mi się na popołudnie z lekturą w zamyśle lekką, łatwą i przyjemną, czyli z tzw. babskim poradnikiem. Wyprawiłam się więc do biblioteki miejskiej w Wejherowie, gdzie planowałam oddać "Chmurdalię" i wziąć inną książkę w zamian, najlepiej "Japoński wachlarz". "Wachlarza" jednak nie znalazłam, smętnie więc zajrzałam jeszcze pod literkę "A", mając nadzieję na którąś z kolejnych egzotycznych przygód inspektora Erasta Fandorina, opisywanych tak wspaniale, ze staroświeckim wdziękiem, przez gruzińskiego pisarza Borisa Akunina. Ale i wśród Akunina panowała poruta, tzn. brakowało kolejnych nieznanych mi jeszcze przygód Fandorina - a na przygody Magistra lub siostry Pelagii jeszcze nie mogę się zdecydować, bo dusza moja sekunduje dzielnemu Fandorinowi o srebrzystych skroniach. Poczłapałam - tak, bo w drodze do biblioteki skręciłam nogę - w kierunku działu "Psychologia". Ku swemu zdziwieniu znalazłam tam najnowszą książkę profesora Chwina o samobójstwach w literaturze, no no... Pozycja jednak była zbyt poważna gatunkowo jak na dzisiejsze popołudnie i wzięłam podniszczoną licznymi lekturami książkę Veroniki Chambers, oznaczającą się wyjątkowo kiczowatą okładką: rysunek przedstawia kobietę-anioła na różowym tle, otoczoną pąsowymi serduszkami. Podtytuł "Osobisty przewodnik po życiu, miłości i babskiej lekkomyślności" obiecywał miły wieczór...
Na pohybel z takimi miłymi wieczorami, to już lepiej odkurzać albo wyszywać sztandary albo kisić ogórki na zimę! Nie wiem, ki diabeł mnie podkusił, by zabrać tę książkę ze sobą do domu, tym bardziej, że znowu przeszłam przez scysję z bibliotekarką z powodu nieposiadania adresu zameldowania w Wejherowie, co wedle regulaminu biblioteki jest niewybaczalną skazą, powodującą zakaz wypożyczania książek. Jak zwykle powołałam się na Konstytucję RP - co biedna pracownica może z powodu durnego regulaminu - ale jak się wkurzę, to chyba rzeczywiście pójdę z egzemplarzem Konstytucji do szefostwa tej instytucji upowszechniania kultury. "Bo dużo czytelników spoza powiatu wejherowskiego wyjeżdżało i nie oddawało książek" - widzę, że zasada zbiorowej odpowiedzialności nadal działa!
Ale dobrze, po wyjaśnieniu praw człowieka i obywatela ja i książka dotarłyśmy do domu... I tak spędziłam następną, dość nudną godzinę na przeczytaniu stu stron damskiego amerykańskiego ble ble ble, czyli mieszanki dobrych rad, moralizatorskich uwag, optymistycznego ćwierkania i opisywania życia prywatnego u boku "kochanego Jasona" - ot, kolejna odsłona najgorszego "hitu" poradnikowego wszechczasów, czyli "Jedz, módl się i kochaj". Również i ta książka pełna jest przepisów kulinarnych, zawierających np. "kilka funtów niesolonego masła" lub "pół łyżki przyprawy Old Bay". Chętnie pójdę do sklepu i poproszę o jedno lub drugie - popatrzą na mnie jak na wariatkę, bo solonego masła nie widziano w Polsce od 1982 roku, kiedy to Duńczycy masowo przysyłali to paskudztwo w darach i matki polskie miały poważny problem z przerobieniem tego na ciasto.
Przeczytałam więc sto stron i odkładam tę książkę na szafkę w przedpokoju - niech pamięć o niej sczeźnie na wieki - a teraz podam swój własny przepis kulinarny na proję, czyli wypiek babci Jeleny z Belgradu - wypiek wzbogacony przez jej synową Nevenę o różne ciekawe składniki. Proję piekłyśmy dziś razem, wyszło nam w sumie 60 bułeczek (na pięciu blachach do muffinek). Jutro Dymitri, synek Neveny, maszeruje do przedszkola, więc będzie jak znalazł na mały bałkański lunch w wejherowskim przedszkolu ;-)

PROJA BABCI JELENY
Przygotować dodatki do wypieku: a) pokrojony drobno por; b) podduszone pieczarki; c) pokrojone drobno suszone pomidory; d) pokrojone oliwki; e) tuńczyk z puszki w sosie własnym; f) pokrojony drobno boczek itp.

Rozbełtać w misce 3-5 jajek.
Ztarkować drobno do miski ok. 30 dkg sera typu feta lub innego słonego, lub nawet posolonego twarogu, wymieszać z jajkami.
Wlać filiżankę oleju lub oliwy.
Wlać jedno duże opakowanie śmietany 12 lub 18 proc.
Wsypać dwie filiżanki kaszy kukurydzianej i dwie filiżanki mąki kukurydzianej.
By zwiększyć objętość ciasta, dodać jedno opakowanie jogurtu bałkańskiego.
Wymieszać to wszystko, dodać łyżkę proszku do pieczenia. Ciasto ma być trochę gęste niż naleśnikowe, ale lejące się. Jeśli jest za gęste, dolać maślanki czy jogurtu na oko.

To jest przepis klasyczny babci Jeleny i na tym akcja by się zakończyła w Belgradzie - proję wylewamy na blachę albo do tortownicy i pieczemy pół godziny na 200 stopniach; wychodzi pyszny kukurydziany chlebek, genialny dodatek do zup i jako przegryzka.
Nevena wzbogaca przepis teściowej o magiczne dodatki, czyli dzieli ciasto podstawowe do misek i do każdej miski ładuje inne dodatki. Dzisiaj były dwie wersje proji:
a) z dodatkiem pora, pieczarek i tuńczyka;
b) z dodatkiem pora, oliwek i suszonych pomidorów.

Dla estetyki Nevena nie wylała ciasta na blachę, tylko upiekła bułeczki w formach do muffinów; w sumie pięć blach muffinkowych razy 12 sztuk, wyszło sześćdziesiąt.
Resztę popołudnia spędziliśmy - jak jej mąż Slobodan wrócił z miasta - napychając się proją z ajwarem i papryką w śmietanie i popijając to wszystko rakiją.
I taki dzień zepsułam sobie lekturą amerykańskiego badziewia poradnikowego! - Chyba za dużo było tej rakiji przed pójściem do biblioteki, trzeba mi było wziąć książkę profesora Chwina o samobójstwie!!!

Życzę smacznego - my już wiemy z Neveną, że jeśli nie przebrniemy przez reformę nauki polskiej, to zakładamy budę z serbskimi wypiekami - może koło biblioteki w Wejherowie, tylko dla lokalsów?...











poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Joanna Bator - Hotentocka Wenus

Hotentocka Wenus to nie tytuł książki Joanny Bator, lecz jedna z postaci przywołanych w powieści "Chmurdalia" - czyli historyczna Saartjie Bartman z terenu RPA, która w 1808 przybyła do Londynu pod kuratelą swego "opiekuna". Wykorzystana w okrutny i nieludzki sposób jako półniewolnica na pokazach cyrkowych, nie zaznała spokoju również po śmierci - naukowcy z paryskiej Królewskiej Akademii Medycznej przerobili jej ciało na wypchane myśliwskie trofeum... Piszę o tym, bo dzisiejszą moją lekturą w SKM był najnowszy numer czasopisma "Fokus Historia" (odkąd opłaciłam prenumeratę, czasopismo to regularnie pojawia się w mojej skrzynce zapakowane w przywołującą nieciekawe skojarzenia czarną folię, ale za to dostarcza mi ciekawych wrażeń). Na stronie 76 znajduje się zajawka o filmie "Czarna Wenus" w reżyserii Abdellatifa Kechiche. Historia Bartman po wielu latach inspiruje więc wielu twórców.... Czekamy na film!

niedziela, 28 sierpnia 2011

Joanna Bator - Piaskowa Góra; Chmurdalia


Ostanie dwa tygodnie spędziłam w SKM, i był to czas magiczny, w przeciwieństwie do zwyczajnych przejażdżek: tym razem w plecaku miałam ze sobą strawę, a to po pierwsze pudełko plastikowe z pokrajanymi w plastry gruszkami, jabłkami i śliwkami, przaśną słowiańską formę obento, a to po wtóre książki Joanny Bator. Najpierw „Piaskową Górę” w pierwszym tygodniu, a potem „Chmurdalię” w następnym tygodniu, obie uzyskane dzięki wejściu w posiadanie karty czytelniczej w Bibliotece Miejskiej w Wejherowie (muszę ten fakt podkreślić, bo żeby uzyskać kartę czytelniczą w Wejherowie, musiałam pokazać akt notarialny zakupu mieszkania oraz grozić pani bibliotekarce odpowiedzialnością przez Trybunałem Stanu, za blokowanie mi gwarantowanego Konstytucją RP dostępu do kultury w Wejherowie z powodu zameldowania stałego Gdzie Indziej Niż w Wejherowie).
Wybrałam „Piaskową Górę” w bibliotece, bo gdzieś mi tam przemknęło przez mózg, że wstyd po prostu, jak bardzo jestem nie na bieżąco z polską literaturą współczesną, no chyba że jest to powieść koleżanki Piórkowskiej (wspólne studia) lub koleżanki Kubryńskiej (wspólne liceum). Poza tym „Piaskowa Góra” miała bardzo przyjemną sporą objętość, obiecującą, iż nie przeczytam jej między Wejherowem Nanicami a Gdynią Grabówkiem, lecz że spędzę w towarzystwie tej książki czas dłuższy, przynajmniej do Politechniki, i to nie za jednym razem, ale przez kilka kolejnych dni.
Świat otwierający się w książce przeniósł mnie w nieznane mi tereny – gdzieś na południe kraju, gdzieś do Wałbrzycha, znanego mi dotąd tylko z powieści „Panna Nikt”. Mało znam nasz kraj – nie chcę się tłumaczyć, dlaczego tak wyszło, że przez 10 lat w porze wakacyjnej byłam przykuta do Wybrzeża, a w porze niewakacyjnej trudno mi ruszyć w drogę – tak więc wyobrażeń na temat Wałbrzycha, Kamieńska żadnych nie mam, „Piaskowa Góra” otwarła więc przede mną świat obcy i nieznany. Każde zdanie powieści wiodło mnie, uwiedzioną czytelniczkę, do trzewi – do trzewi tego mi obcego świata, do trzewi opisywanych bohaterek, do trzewi języka ojczystego w końcu. Ten język – trzeba to powiedzieć jasno – wpierw wzbudził pewne kręcenie nosem z mojej strony, bo na porę letnią wyobrażałam sobie raczej do czytania w SKM powieść „z dialogami”, a tu masz babo placek – tekst ciurkiem leci, jedno zdanie za drugim, jedno zapętla się w drugie, jedno zdanie drugie zdanie kolankiem popycha, za rączkę trzyma, a wszystkie razem wirują, szaleją, kręcą się, tworząc coraz to nowe światy jak wirujący bączek. Rozdziały długie, westchnęłam, ale przynajmniej jest jakiś podział na rozdziały, bo ostatnio sama jak tłumaczyłam „Kaszubskie brzozy”, to pierwotny tekst jak sekatorem podzieliłam na krótkie rozdziały i uparłam się przy tym, aż wydawca i autorka ustąpili (choć większego oporu nie stawiali). A tutaj książka gotowa, urodzona, dopieszczona, i ani dialogu, ani bliskiego końca rozdziału na horyzoncie nie widać, ale jak już zawarłam umowę z Autorką za pomocą krwią i blizną zdobytej karty czytelniczej, to dotrwam do końca. I nie żałowałam, odwrotnie – żałowałam, że nie poznałam tych książek wcześniej.
Język tej powieści jest taki… jakby autorka w latach siedemdziesiątych włączyła dyktafon i nagrała nań wszystkie nasze ciotki, wujków, stryjków, matki, ojców, wiadomości, newsy, reklamy, hasła reklamowe i propagandowe. Tak, już tyle pisano o języku, a to chwaląc śp. Białoszewskiego, a to wynosząc pod niebiosa pokaleczone kalki Masłowskiej (notabene też z Wejherowa, ale pewnie miała tu Ona zameldowanie na stałe i pewnie w bibliotece miejskiej wilkiem na nią nie patrzono), ale tutaj mam do czynienia z jakością absolutnie nową: destylacją języka potocznego w formę zrozumiałą, literacko śpiewną, w język, który nie goni się sam w piętkę (jak to niestety jest normą u wyżej wspomnianej Wejherowianki), tak! – jest to język, który OPOWIADA.
I opowieści się toczą, toczą się na horyzoncie pamięci komunikatywnej trzech pokoleń, toczą się wokół miejsc, kobiet, mężczyzn, wydarzeń, wokół Nocnika Napoleońskiego wreszcie, który co i rusz jak fastryga powieści wyłania się z kolejnych zapętleń i międzyosobowych powikłań.
Męską rzeczą jest „Rękopis znaleziony w Saragossie” – kunsztowna szkatułkowa konstrukcja, opowieść za opowieścią, jedna w drugiej jak matrioszka Putina w matrioszce Medwiediewa ukryta. W powieściach Joanny Bator konstrukcja opowieści nie jest mechaniczna, lecz jakby organiczna. Nie potrafię tej konstrukcji rozwikłać ani jej lepiej nazwać – każda opowieść jest tutaj jak nitka makaronu w gorącym pożywnym rosole, i nie da się uchwycić jednej nitki, lecz na łyżkę nawija się ich kilka, jedna opowieść pociąga za sobą drugą, przerywa się, by pojawić się za czas jakiś – tak, ten tekst w całości jest tak denerwujący jak piękny haft albo gobelin, który chciałoby się rozpruć, by zobaczyć, „jak są zrobione”. Część opowieści to kłamstwo bohaterek, a bohaterki też są – jak chce Teoria Literatury – fikcją literacką, opowieści te są właśnie takie, jak pogaduszki krewnych przy rokrocznych urodzinach seniorki rodu – zawsze takie same i za każdym razem inne, i każdy pamięta, każdy przeżył inaczej, i zaraz się zaczną kłócić, ale jednak do kłótni nie dochodzi, bo wszystkie te pamiętania, wszystkie te wspomnienia składają się na wielką Rytualną Plemienną Opowieść.
Te kobiety. Nie da się ich polubić i nie da się ich nie kochać. Jadzia Maślak o agrestowych oczach – nudna lampucera i czuła matka, ogarnięta szaleństwem czystości. Dominika Chmura – stylizowana na odmieńca, człowiek bez właściwości, który się daje nieść wydarzeniom. Małgosia Lipka – o, zdecydowana i rozsądna młoda kobieta, ale jak to w modnej obecnie literaturze musi być odmiennej orientacji seksualnej. Grażynka Rozpuch – denerwująca swą witalnością kurewka, która wygrywa stabilne życie jak los na loterii i która je porzuca, bo tak już ma. Babcia Halina Kolomotywa, która nie szanuje swojego zdrowia i strasznie musi od niej śmierdzieć papierosami. Zofia Maślak, cicha bohaterka, ale przecież Drzewka Oliwnego by nie dostała, bo okrutne przepisy mówią, że ratując Wtedy człowieka nie można się było kierować Miłością – Zofia Maślak, przy której śmierci płakałam na ostatniej stronie „Piaskowej Góry”, złorzecząc Autorce, że taką okrutną jedwabną śmierć jej i Ignacemu obmyśliła. Powieść następną, „Chmurdalię”, przekartkowałam potem naprędce, sprawdzając wpierw ilość okrutnych śmierci na kartach, by ustalić, czy da się je znieść.
Te cudowne i denerwujące kobiety snują swoje opowieści, snują swoje światy. Świat Kresów, świat Wałbrzycha, świat Niemiec, świat Nowego Jorku, świat greckiej wyspy… Światy te zachodzą na siebie jak kuliste sfery, przenikają się nawzajem, pozostając jednak wobec siebie autonomiczne i nieprzenikalne. Z tych światów obcych znam tylko Niemcy – i z jakąż przenikliwością Autorka przeniknęła dusze Frau Zorn i Frau Korn, w tych dwóch tylko marginalnych postaciach portretując nieznośną mi mentalność, która czasem tak uwierała mi podczas pobytu Tam! Tym bardziej mogę więc wierzyć w uczciwość Autorki, kiedy wraz z Sarą przenosi mnie do Nowego Jorku, kiedy wraz z Kobietami otwiera przede mną kolejne światy!
Z jedną rzeczą się tylko nie zgadzam. Myślę, że „Izaurę” puszczano we wtorek, we wtorek, a nie w niedzielę. Opuściłam tylko jeden odcinek „Izaury”, bo Mama musiała mnie zawieźć do CDZ, do Warszawy. Szłam przez stolicę z opuszczoną głową, nie pomogła nawet zwyczajowa porcja jeżdżenia po schodach ruchomych w DT „Centrum”, ponieważ Obie przeżywałyśmy tragedię – nie byłyśmy w domu przed telewizorem. Na ulicach Warszawy nie było nikogo, była pustka, wiał wiatr, patrzyłam na okna wielkich bloków i byłam zrozpaczona, bo wiedziałam, że za każdym oknem mogła się kryć szczęśliwa rodzina z włączonym telewizorem.
I na koniec chciałam napisać, że postać Dominiki przybliżyła mi WOLNOŚĆ – ale to już temat zbyt trudny, bym potrafiła go teraz skomentować.