poniedziałek, 12 września 2011

Dziś nawet żebrak musi być sprawnym menedżerem...



Szanowne koleżanki i szanowni koledzy z pracy tak mnie zastraszyli ostatnio swoim głodem wiedzy w obcej naszym artystowskim duszom dziedzinie zarządzania, że drogą sprzedaży wysyłkowej z Krakowa i za pomocą własnych pieniędzy (a nie z grantu...) zakupiłam książkę profesora Emila Orzechowskiego „>Dziś nawet żebrak musi być sprawnym menedżerem<. O zarządzaniu w kulturze i szkolnictwie wyższym". Książkę szybko i sprawnie przesłało wydawnictwo Attyka, do kompletu zaś wzięłam grube tomiszcze "Culture Management" (drugi tom, w trzech językach) i w sumie ta inwestycja pozbawi mnie czterech dań naleśnikowych w restauracji Menu.pl (najbliższej UG placówki, gdzie podają w miarę jadalne jedzenie, choć nie ukrywam, że kiedyś w nadzieniu odkryłam kawałek folii - zapewne ktoś chciał wzbogacić danie o kwas foliowy; i tak było to o wiele bardziej ludzkie w stosunku do zgłodniałego klienta, niż odkryte kiedyś fragmenty szkła w klopsiku w tzw. chlewie na polonistyce, na które to szkło pan ajent wzruszył ramionami i stwierdził, że "takie dostał z makro", więc o co chodzi? - nadmieniam, że ta pani i ten pan prowadzą ten chlew do dziś i nie ponoszą za swoją zbrodniczą działalność żadnej odpowiedzialności).

Książka prof. Orzechowskiego (sprawdziłam - w poprzednim wcieleniu wybitnego teatrologa) jest zbiorem luźnych artykułów, wystąpień i referatów poświęconych jego obecnej pasji - prowadzeniu studiów zarządzania kulturą w Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Artykuły obejmują okres około 10-letnich zmagań profesora z materią polskiego szkolnictwa wyższego, a przede wszystkim z biurokratyczną niechęcią do tworzenia interdyscyplinarnych, elastycznych kierunków, łączących głębię humanistyki z umiejętnościami radzenia sobie w biznesie. Pióro profesora jest ostre, piętnujące zarówno niemrawość państwowych molochów, jak i biurokrację PAKA, zaś opisywana materia bliska jego sercu - bo widać po tekstach szczere emocjonalne zainteresowanie tematem. Część rozważań teoretycznych poświęcona jest stykowi kulturoznawstwa, ekonomii i zarządzania - i konieczności sprowadzenia tych dwóch ostatnich do ich humanistycznych korzeni (no bo w sumie ani ekonomii, ani zarządzania nie ma bez ludzi... a de facto bez ich kultury...).

We wstępie autor wyraża obawę, że i tak nikt jego książki nie przeczyta w całości. Miałam szczerą ochotę to zrobić i dzielnie woziłam książkę przez tydzień w SKMce, podkreślając markerem co cenniejsze myśli, ale jednak nie zdecydowałam się na lekturę dwóch artykułów z dziedziny historii teatru. Wadą tej książki jest pewna miszmaszowatość - łączenie w tomie wystąpień i referatów z różnych dziedzin właśnie, jak teorie zarządzania, dokumenty tworzenia kierunku i ulotki teatralne - ale jej niewątpliwą zaletą jest krytyczne ukazanie procesów dziejących się tu i teraz na polskim uniwersytecie. Widać, że profesor jest ogarnięty świętą pasją, że szczerze pragnie dać studentom takie wykształcenie, jakie dałoby im narzędzia do odnalezienia się w postkapitalistycznym świecie - i że pragnie dzielić się swą wiedzą i doświadczeniem z innymi.

Do tego gruby tom "Culture Management" w trzech językach, na profesjonalnym poziomie i w formacie, który pozwala mi w razie czego odeprzeć atak każdego pomorskiego bandyty w kolejce relacji Gdańsk-Wejherowo. Inwestycja w sumie 80 zł, a lepsze niż kij bejsbolowy!

niedziela, 4 września 2011

Allen i Tarantino

Rocznicę wybuchu II wojny uczciłam domowym seansem mojego ulubionego wariackiego filmu Tarantino "Bękarty wojny" (dzięki temu nabyłam też czasopismo Viva za 8,5 zeta i obejrzałam w nim mnóstwo nieznanych mi osób, głównie opalonych i z długimi włosami, ubranych w kostiumy kąpielowe, z podpisami typu "Młodszy o 30 lat kochanek Madonny świetnie się dogaduje z Lourdes, która jest od niego tylko o 9 lat młodsza"). W "Bękartach wojny" cudowny i frapujący jest nie tylko pomysł szalonego żydowskiego komanda pod wodzą amerykańskiego trapera (w tej roli Brad Pitt, cudowne miny, niezrównany trapersko-łowiecki akcent, kąśliwe uwagi), które to komando ściga po całej Zachodniej Europie nazistów w celu ich zabicia (kijem bejsbolowym) i oskalpowania (tępym nożem). Niezwykły, szczególnie jak na produkcję było nie było amerykańską, jest pomysł, aby aktorzy mówili w swoich językach, bez względu na to, czy durny widz z Pasadeny czy innej Iowy nadąży z przeczytaniem napisów, czy nie. Tutaj absolutnie genialny jest wiedeńczyk Christopher Waltz, wygłaszający jako oficer SS ps. "Łowca Żydów" kwieciste przemowy po francusku, po angielsku, po niemiecku i po włosku. Bardzo udanie milczy (po niemiecku) mój ulubiony Til Schweiger - ale ten błysk stali, którą ostrzy na cholewie buta! A poza tym film jest w wydźwięku optymistyczny (mimo charakterystycznego dla kina Tarantino wybicia większości głównych bohaterów przed półmetkiem filmu) i zawiera amerykański happy end w postaci spalenia w kinie Adolfa H. wraz ze świtą; wiadomo - tylko świnie siedzą w kinie!

Uświniona tym domowym seansem za 8,5 zł, wybrałam się więc następnego dnia na najnowszy film Woody Allena "O północy w Paryżu". Koszty już trzeba ponieść wyższe, bo konstytucyjny dostęp do kultury nie jest gwarancją wcale dostępu finansowego - a będzie jeszcze fajniej po zlikwidowaniu trzech film studyjnych na Długim Targu w Gdańsku, co jest w planach tzw. właściciela budynku (tej samej oddanej polskiemu społeczeństwu firmy, która kupiła w Olsztynie kino "Kopernik" po to, by je rozebrać do ostatniej cegły - ciekawe, czy w środku Długiego Targu też powstanie wielka dziura w ziemi otoczona płotem...). Tak więc trzeba liczyć 23 zł za bilet plus 10 zł za nachos z sosem serowym, bo jak już idę do takiego przybytku jak "Multikino", to nie omieszkam się skorzystać z wszelakich udogodnień, w tym z różowej sofy w hallu i z toalety damskiej. Mnóstwo trudu wymaga, mimo tego niemałego wydatku, ustalenie godziny rozpoczęcia seansu, ponieważ portal trójmiasto.pl podawał godzinę 20.00, Gazeta Wyborcza - godzinę 20.20, zaś seans rozpoczynał się o 19.50. Pani w kasie, sprzedająca zarazem bilety, nachos i colę, wyjaśniła, że kina to i tak nie interesuje, co jest napisane w mediach (no i słusznie - media kłamią, prawda?).
Po przejściu tych wszystkich przeszkód można już było zasiąść w wygodnych fotelach i w skupieniu obejrzeć półgodzinny blok reklam (więc jednak to Michnik miał rację w kwestii właściwej godziny rozpoczęcia filmu...), skierowany do targetu pomiędzy 3 a 83 rokiem życia, ponieważ w jednym bloku reklamowym mogliśmy zarówno zobaczyć proces produkcji jajek-kinderniespodzianek, jak i zapoznać się ze szczegółami wolnego życia seksualnego amerykańskiej młodzieży.

Film Woody Allena był uroczy. Naprawdę!