niedziela, 28 sierpnia 2011

Joanna Bator - Piaskowa Góra; Chmurdalia


Ostanie dwa tygodnie spędziłam w SKM, i był to czas magiczny, w przeciwieństwie do zwyczajnych przejażdżek: tym razem w plecaku miałam ze sobą strawę, a to po pierwsze pudełko plastikowe z pokrajanymi w plastry gruszkami, jabłkami i śliwkami, przaśną słowiańską formę obento, a to po wtóre książki Joanny Bator. Najpierw „Piaskową Górę” w pierwszym tygodniu, a potem „Chmurdalię” w następnym tygodniu, obie uzyskane dzięki wejściu w posiadanie karty czytelniczej w Bibliotece Miejskiej w Wejherowie (muszę ten fakt podkreślić, bo żeby uzyskać kartę czytelniczą w Wejherowie, musiałam pokazać akt notarialny zakupu mieszkania oraz grozić pani bibliotekarce odpowiedzialnością przez Trybunałem Stanu, za blokowanie mi gwarantowanego Konstytucją RP dostępu do kultury w Wejherowie z powodu zameldowania stałego Gdzie Indziej Niż w Wejherowie).
Wybrałam „Piaskową Górę” w bibliotece, bo gdzieś mi tam przemknęło przez mózg, że wstyd po prostu, jak bardzo jestem nie na bieżąco z polską literaturą współczesną, no chyba że jest to powieść koleżanki Piórkowskiej (wspólne studia) lub koleżanki Kubryńskiej (wspólne liceum). Poza tym „Piaskowa Góra” miała bardzo przyjemną sporą objętość, obiecującą, iż nie przeczytam jej między Wejherowem Nanicami a Gdynią Grabówkiem, lecz że spędzę w towarzystwie tej książki czas dłuższy, przynajmniej do Politechniki, i to nie za jednym razem, ale przez kilka kolejnych dni.
Świat otwierający się w książce przeniósł mnie w nieznane mi tereny – gdzieś na południe kraju, gdzieś do Wałbrzycha, znanego mi dotąd tylko z powieści „Panna Nikt”. Mało znam nasz kraj – nie chcę się tłumaczyć, dlaczego tak wyszło, że przez 10 lat w porze wakacyjnej byłam przykuta do Wybrzeża, a w porze niewakacyjnej trudno mi ruszyć w drogę – tak więc wyobrażeń na temat Wałbrzycha, Kamieńska żadnych nie mam, „Piaskowa Góra” otwarła więc przede mną świat obcy i nieznany. Każde zdanie powieści wiodło mnie, uwiedzioną czytelniczkę, do trzewi – do trzewi tego mi obcego świata, do trzewi opisywanych bohaterek, do trzewi języka ojczystego w końcu. Ten język – trzeba to powiedzieć jasno – wpierw wzbudził pewne kręcenie nosem z mojej strony, bo na porę letnią wyobrażałam sobie raczej do czytania w SKM powieść „z dialogami”, a tu masz babo placek – tekst ciurkiem leci, jedno zdanie za drugim, jedno zapętla się w drugie, jedno zdanie drugie zdanie kolankiem popycha, za rączkę trzyma, a wszystkie razem wirują, szaleją, kręcą się, tworząc coraz to nowe światy jak wirujący bączek. Rozdziały długie, westchnęłam, ale przynajmniej jest jakiś podział na rozdziały, bo ostatnio sama jak tłumaczyłam „Kaszubskie brzozy”, to pierwotny tekst jak sekatorem podzieliłam na krótkie rozdziały i uparłam się przy tym, aż wydawca i autorka ustąpili (choć większego oporu nie stawiali). A tutaj książka gotowa, urodzona, dopieszczona, i ani dialogu, ani bliskiego końca rozdziału na horyzoncie nie widać, ale jak już zawarłam umowę z Autorką za pomocą krwią i blizną zdobytej karty czytelniczej, to dotrwam do końca. I nie żałowałam, odwrotnie – żałowałam, że nie poznałam tych książek wcześniej.
Język tej powieści jest taki… jakby autorka w latach siedemdziesiątych włączyła dyktafon i nagrała nań wszystkie nasze ciotki, wujków, stryjków, matki, ojców, wiadomości, newsy, reklamy, hasła reklamowe i propagandowe. Tak, już tyle pisano o języku, a to chwaląc śp. Białoszewskiego, a to wynosząc pod niebiosa pokaleczone kalki Masłowskiej (notabene też z Wejherowa, ale pewnie miała tu Ona zameldowanie na stałe i pewnie w bibliotece miejskiej wilkiem na nią nie patrzono), ale tutaj mam do czynienia z jakością absolutnie nową: destylacją języka potocznego w formę zrozumiałą, literacko śpiewną, w język, który nie goni się sam w piętkę (jak to niestety jest normą u wyżej wspomnianej Wejherowianki), tak! – jest to język, który OPOWIADA.
I opowieści się toczą, toczą się na horyzoncie pamięci komunikatywnej trzech pokoleń, toczą się wokół miejsc, kobiet, mężczyzn, wydarzeń, wokół Nocnika Napoleońskiego wreszcie, który co i rusz jak fastryga powieści wyłania się z kolejnych zapętleń i międzyosobowych powikłań.
Męską rzeczą jest „Rękopis znaleziony w Saragossie” – kunsztowna szkatułkowa konstrukcja, opowieść za opowieścią, jedna w drugiej jak matrioszka Putina w matrioszce Medwiediewa ukryta. W powieściach Joanny Bator konstrukcja opowieści nie jest mechaniczna, lecz jakby organiczna. Nie potrafię tej konstrukcji rozwikłać ani jej lepiej nazwać – każda opowieść jest tutaj jak nitka makaronu w gorącym pożywnym rosole, i nie da się uchwycić jednej nitki, lecz na łyżkę nawija się ich kilka, jedna opowieść pociąga za sobą drugą, przerywa się, by pojawić się za czas jakiś – tak, ten tekst w całości jest tak denerwujący jak piękny haft albo gobelin, który chciałoby się rozpruć, by zobaczyć, „jak są zrobione”. Część opowieści to kłamstwo bohaterek, a bohaterki też są – jak chce Teoria Literatury – fikcją literacką, opowieści te są właśnie takie, jak pogaduszki krewnych przy rokrocznych urodzinach seniorki rodu – zawsze takie same i za każdym razem inne, i każdy pamięta, każdy przeżył inaczej, i zaraz się zaczną kłócić, ale jednak do kłótni nie dochodzi, bo wszystkie te pamiętania, wszystkie te wspomnienia składają się na wielką Rytualną Plemienną Opowieść.
Te kobiety. Nie da się ich polubić i nie da się ich nie kochać. Jadzia Maślak o agrestowych oczach – nudna lampucera i czuła matka, ogarnięta szaleństwem czystości. Dominika Chmura – stylizowana na odmieńca, człowiek bez właściwości, który się daje nieść wydarzeniom. Małgosia Lipka – o, zdecydowana i rozsądna młoda kobieta, ale jak to w modnej obecnie literaturze musi być odmiennej orientacji seksualnej. Grażynka Rozpuch – denerwująca swą witalnością kurewka, która wygrywa stabilne życie jak los na loterii i która je porzuca, bo tak już ma. Babcia Halina Kolomotywa, która nie szanuje swojego zdrowia i strasznie musi od niej śmierdzieć papierosami. Zofia Maślak, cicha bohaterka, ale przecież Drzewka Oliwnego by nie dostała, bo okrutne przepisy mówią, że ratując Wtedy człowieka nie można się było kierować Miłością – Zofia Maślak, przy której śmierci płakałam na ostatniej stronie „Piaskowej Góry”, złorzecząc Autorce, że taką okrutną jedwabną śmierć jej i Ignacemu obmyśliła. Powieść następną, „Chmurdalię”, przekartkowałam potem naprędce, sprawdzając wpierw ilość okrutnych śmierci na kartach, by ustalić, czy da się je znieść.
Te cudowne i denerwujące kobiety snują swoje opowieści, snują swoje światy. Świat Kresów, świat Wałbrzycha, świat Niemiec, świat Nowego Jorku, świat greckiej wyspy… Światy te zachodzą na siebie jak kuliste sfery, przenikają się nawzajem, pozostając jednak wobec siebie autonomiczne i nieprzenikalne. Z tych światów obcych znam tylko Niemcy – i z jakąż przenikliwością Autorka przeniknęła dusze Frau Zorn i Frau Korn, w tych dwóch tylko marginalnych postaciach portretując nieznośną mi mentalność, która czasem tak uwierała mi podczas pobytu Tam! Tym bardziej mogę więc wierzyć w uczciwość Autorki, kiedy wraz z Sarą przenosi mnie do Nowego Jorku, kiedy wraz z Kobietami otwiera przede mną kolejne światy!
Z jedną rzeczą się tylko nie zgadzam. Myślę, że „Izaurę” puszczano we wtorek, we wtorek, a nie w niedzielę. Opuściłam tylko jeden odcinek „Izaury”, bo Mama musiała mnie zawieźć do CDZ, do Warszawy. Szłam przez stolicę z opuszczoną głową, nie pomogła nawet zwyczajowa porcja jeżdżenia po schodach ruchomych w DT „Centrum”, ponieważ Obie przeżywałyśmy tragedię – nie byłyśmy w domu przed telewizorem. Na ulicach Warszawy nie było nikogo, była pustka, wiał wiatr, patrzyłam na okna wielkich bloków i byłam zrozpaczona, bo wiedziałam, że za każdym oknem mogła się kryć szczęśliwa rodzina z włączonym telewizorem.
I na koniec chciałam napisać, że postać Dominiki przybliżyła mi WOLNOŚĆ – ale to już temat zbyt trudny, bym potrafiła go teraz skomentować.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz